31 lipca 2019 Maciej Filipkowski
Instynkt inwestora nie może mnie mylić, prawda?
Kiedy odszedłem z dużej korporacji, jaką jest Samsung, po solidnym odpoczynku, zostałem inwestorem: zacząłem analizować pitch decki, biznesplany, przygotowywać się i uczestniczyć w radach nadzorczych, wyszukiwać wyjątkowe pomysły, które ktoś mógłby zrealizować za moje (i nie tylko) pieniądze.
Maksyma „Nowe życie, nowy ja” okazała się aż nadto prawdziwa: nagle okazało się bowiem, że rzeczy, które powinienem przestać robić, żeby mnie rozwinęły, znajdują się… zupełnie gdzie indziej! O ile w korporacji jak powietrza potrzebowałem twórczej przestrzeni, która dawałaby możliwość realizacji moich pomysłów, to tutaj nagle zacząłem pławić się w tysiącach możliwości, z których niemal każda była „innowacyjna”, „przełomowa”, „wyjątkowa” i „niepowtarzalna”.
Poddałem się temu oczywiście, z rozkoszą.
Lubicie kupować?
Każdy z nas jest trochę gadżeciarzem. Ja też. Wyobraź więc sobie, że nagle wpuszczają Cię do sklepu z Twoim ulubionym sprzętem (Muzycznym? Elektronicznym? Wędkarskim? Do szycia?), w którym wszystko – po prostu wszystko – możesz mieć, a karta nie ma limitu, wszystko jest możliwe.
I kupujesz!
Kupujesz, kupujesz, kupujesz…
I pewnego dnia budzisz się z garścią spółek w portfelu, setkami nieprzeczytanych maili i kilkoma radami nadzorczymi w najbliższy poniedziałek, do których trzeba się jeszcze przygotować. Czy wspomniałem już, że Twój telefon zapycha się od SMSów i WhatsAppów w rodzaju „proszę, oddzwoń, mam nurtujący / super ważny / super pilny temat”? No, ale jesteś Aniołem Biznesu! – a to nie tylko zaangażowanie pieniędzy, ale również Twojej wiedzy, czasu, umiejętności.
Jak ta wizja Wam się spodobała? Zostało jakieś miejsce na karcie kredytowej bez limitu? ?
Na szczęście zadziałał instynkt i nie wpadłem w aż taką pułapkę. Zdałem sobie sprawę, że z perspektywy inwestora rzeczą, którą mógłbym przestać robić, a dałaby mi solidny impuls do rozwoju, było zejście na ziemię. Powrót ze świata inwestorskich fantazji o znalezieniu kolejnego Google’a i powstrzymanie się przed zaangażowaniem w każdy pomysł, który wydaje się kapitalny.
Okazało się też, że pomysły, które mi się podobają, niekoniecznie są dobrą propozycją inwestycyjną. Są setki powodów, dla których tak może być: zespół startupu może być słaby, wycena może być zbyt optymistyczna, oferta dla inwestora nieatrakcyjna, rynek zbyt nasycony albo niegotowy. Kupując spółkę, a raczej udziały w niej – kupujesz produkt, który potem chcesz sprzedać „dobrze”. Czy kupiecka zasada tanio kupić drogo sprzedać obowiązuje tak samo. Banalne? Być może, ale dla mnie to było wielkie odkrycie – ja dopiero uczyłem się jak być inwestorem.
Dodatkowo poza pieniędzmi, startup potrzebuje od anioła biznesu czasu, czasu i jeszcze raz czasu. Pomyślmy uczciwie: ile rzeczy można zrobić w tygodniu? Jak szybko przełączać się między inwestycjami?
Ja dziś mam portfel ponad 30 inwestycji i czuję, że to naprawdę nie jest za mało. Dlatego dziś inwestuję swój czas (i czasem pieniądze) w jedną – najwyżej dwie firmy w roku. Warren Buffett mówi o karnecie na całe życie z 20 slotami na inwestycje:
„Mógłbym poprawić Twój docelowy dobrobyt finansowy, dając ci karnet z zaledwie 20 slotami, abyś mógł przybić na nim tylko 20 pieczątek – reprezentujących wszystkie inwestycje, których możesz dokonać w ciągu swojego życia. Po wypełnieniu karnetu nie możesz już więcej inwestować.” – Warren Buffett
Świadomie ograniczam dziś swoje zaangażowanie. Już nie daję się tak łatwo ponieść swoim emocjom, kiedy widzę „kolejnego jednorożca” na horyzoncie.
Oczywiście – nie wszystkim się to podoba. Na początku miałem problem, żeby odmówić spotkania, które wydawało się ciekawe, ważne, zyskowne. Na początku: do momentu, kiedy mój kalendarz nie zaczął nade mną panować, więc postanowiłem go dość radykalnie zreformować…
O czym chętnie opowiem w którymś z kolejnych postów.
Brawo!